Błogosławiona nadzieja
Niech się nie trwoży serce wasze. Wierzycie w Boga? I we Mnie wierzcie! W domu Ojca mego jest mieszkań wiele. Gdyby tak nie było, to bym wam powiedział. Idę przecież przygotować wam miejsce. A gdy odejdę i przygotuję wam miejsce, przyjdę powtórnie i zabiorę was do siebie, abyście i wy byli tam, gdzie Ja jestem.".(Ewangelia św. Jana 14:1-3)
Jakże potężne emocje musiały opanować uczniów, kiedy obserwowali swojego Pana znikającego w obłoku, a potem usłyszeli od aniołów obietnicę Jego powrotu na Górę Oliwną. Zapewne natychmiast przypomnieli sobie to, co Jezus powiedział im w czasie Ostatniej Wieczerzy, która z czasem nabierała dla nich coraz donioślejszej wagi. W tę noc, gdy Jezus został wydany, dał im przecież tę samą obietnicę: Przyjdę powtórnie - oznajmił.A jednak w tych zapowiedziach zaczynała się rysować pewna zastanawiająca sprzeczność.
Chrystus powiedział, że wraca teraz do domu Ojca,a po krótkim czasie przyjdzie znowu, aby również uczniów tam zabrać, i odtąd będą z Nim już na zawsze. A więc powróci w dokładnie określonym celu:i zabiorę was do siebie (J 14,3a). Do tego dodał, że zabierze ich do bardzo konkretnego miejsca, do domu Ojca, do nieba: abyście i wy byli tam, gdzie Ja jestem(J 14:3b). Te słowa były jasne i nie budziły żadnych wątpliwości.
A jednak mówiąc o powrocie Jezusa na Górę Oliwną aniołowie nie wspomnieli o zabieraniu kogokolwiek do nieba. Jeżeli to miałoby być właściwym celem Jego przyjścia, to aby go zrealizować, Jezus na pewno nie musiałby wracać dokładnie w to określone miejsce na przedmieściach Jerozolimy. Mógłby na przykład porwać swoich wiernych wysoko ponad ziemię na spotkanie z sobą w powietrzu. (To, że tak się istotnie stanie, Duch Święty miał objawić dopiero później ustami Pawła, który w chwili wniebowstąpienia Jezusa był wciąż jeszcze zaciekłym wrogiem Chrystusa i Jego Kościoła).
Prorok Zachariasz zapowiedział przed setkami lat, że kiedy stopy Mesjasza dotkną Góry Oliwnej, wraz z Nim przyjdą z nieba wszyscy święci (Za 14,5). Trudno zrozumieć te słowa inaczej niż w dosłownym ich sensie, a to znaczy wyraźnie, że zamiast brać kogokolwiek do nieba, Mesjasz powróci na Górę Oliwną, aby przynieść wybawienie otoczonemu przez wrogów Izraelowi. W kolejnych wersetach prorok twierdzi, że Mesjasz zniszczy armie najeźdźców, potem ustanowi swoje Tysiącletnie Królestwo i obejmie w nim rządy zasiadając na tronie Dawida w Jeruzalem.
Sprzeczność jest oczywista. Pojawienie się na ziemi Mesjasza, który przyjdzie po to, aby walczyć z narodami w czasie bitwy Armageddon, trudno pogodzić z obiecanym powrotem w celu zabrania kogokolwiek do nieba. Poza tym jeśli uczniowie mają razem z Mesjaszem rządzić światem z Jerozolimy, to dlaczego mieliby być wcześniej zabrani do nieba? Najwyraźniej do zrozumienia tego planu brakuje jeszcze kilku istotnych elementów.
Możemy się zastanawiać, czy uczniowie zauważali tę oczywistą sprzeczność, i czy starali się ją rozwiązać. Większość dzisiejszych chrześcijan wydaje się jej nawet nie dostrzegać, więc tym bardziej nie stara się zrozumieć jej przyczyn. Ale na chwilę odejdźmy nieco od głównego tematu.
Błogosławiona nadzieja
Obietnica Chrystusa była jednoznaczna: przyjdę powtórnie i zabiorę was do siebie, abyście i wy byli tam, gdzie Ja jestem (J 14,3). Już w pierwszej chwili po uniesieniu się Jezusa w górę te niepojęte wcześniej słowa tchnęły otuchę w oszołomionych uczniów. Uzyskali pewność, że ich zmartwychwstały Pan wkrótce powróci i zabierze ich do domu Ojca. Przecież powiedział: Nie zdążycie obejść miast Izraela, nim przyjdzie Syn Człowieczy (Mt 10,23). A to nie mogło przecież trwać długo.
Ze wstydem wspominając wcześniejsze upadki, chcieli udowodnić swojemu Mistrzowi, jak sprawnie potrafią wykonać powierzone im zadanie − może w kilka tygodni, a z pewnością nie dłużej niż w kilka miesięcy. Jezus polecił im czekać, aż ześle z nieba Ducha Świętego, który da im siłę, aby byli Jego świadkami. Im szybciej wykonają swoją misję, tym szybciej On powróci, aby zgodnie z obietnicą zabrać ich do domu Ojca.
Mając żywo w pamięci słowa Jezusa − przyjdę znowu− pierwsi chrześcijanie żarliwie oczekiwali Jego powrotu. Jezus powiedział im, że nie są z tego świata, ale że On ich wybrał z tego świata. Wkrótce Paweł napisze pod natchnieniem Ducha:
"Nasza bowiem ojczyzna jest w niebie. Stamtąd też jako Zbawcy wyczekujemy Pana naszego Jezusa Chrystusa, który przekształci nasze ciało poniżone na podobne do swego chwalebnego ciała." (Flp 3,20-21).
Obywatele nieba nie interesowali się tym światem. Nie należąc do niego z tęsknotą wyczekiwali, kiedy wreszcie znajdą się ze swoim Panem w wieczystym niebiańskim odpoczynku − w domu Ojca.
Pierwotny Kościół, nienawidzony, prześladowany i konsekwentnie zwalczany przez Imperium Rzymskie, znajdował ukojenie w niewzruszonej nadziei rychłego powrotu Chrystusa, który miał wyzwolić go od trudu życia i koszmaru cierpień. Paweł nazywał to oczekiwanie rychłego Pochwycenia błogosławioną nadzieją (por. Tt 2,13) i dla tych pierwszych wierzących, palonych ogniem,uczestników cierpień Chrystusowych (por. 1 P 4,12-13), było to naprawdę błogosławione przekonanie. Jak bardzo chcieli opuścić ten świat, aby być już z Nim na wieki.
Kiedy kolejne długie tygodnie przechodziły w lata, a lata w dekady i stulecia, większość z tych, którzy uważali się za wyznawców Chrystusa, zaczęła przywiązywać coraz mniej wagi do błogosławionej nadziei. Obietnica powrotu Chrystusa została wpierw podana w wątpliwość, potem zaczęto zmieniać jej sens, aż w końcu zapomniano o niej zupełnie. Ostatecznie została całkowicie zagubiona pośród labiryntu nowych interpretacji i krzewiących się wszędzie herezji.
Zmieniały się warunki społeczno - polityczne i postawy ludzi. Koncepcja niebiańskiego obywatelstwa jawiła się jako zbyt nieokreślona i mało konkretna, aby przywiązywać do niej jakąś wagę. Zaistniała potrzeba czegoś znacznie bardziej namacalnego. Pozycja kogoś pogardzanego, nienawidzonego, prześladowanego i zabijanego jak Chrystus przestała się już wiązać z prawdziwym chrześcijaństwem. Przecież świat miał mimo wszystko coś do zaoferowania. Kościół mógł nawet pokusić się o władzę polityczną i pod nieobecność swego Pana zmienić ten świat. Większa tolerancja i otwartość na poglądy szerokich rzesz społeczeństwa mogła wręcz przybliżyć tym poganom ewangelię − zwłaszcza gdy zobaczą, że wiara w Chrystusa nie wiąże się już z prześladowaniami ani ze zmianą dotychczasowego sposobu życia
Pierwszy Vicarius Christi (Zastępca Chrystusa)
Narastające powoli odstępstwo osiągnęło niewyobrażalne dotąd rozmiary wraz z dojściem do władzy nowego imperatora pod koniec 312 roku n.e. Został nim błyskotliwy dowódca i strateg wojskowy imieniem Konstantyn. Był on też genialnym politykiem i organizatorem. Właśnie zakończyły się najkrwawsze w dziejach prześladowania chrześcijan, zapoczątkowane edyktem Dioklecjana, i nowy władca stanął wobec zadziwiającego faktu, że mimo prawie trzech stuleci wysiłków cała potęga Imperium Rzymskiego nie zdołała zniszczyć tej dziwnej sekty. Jak na ironię, rozpowszechniła się ona tak bardzo, że już prawie dziesięć procent obywateli cesarstwa znajdowało się pod jej wpływem.
Przedziwne twierdzenie Tertuliana, mimo całej swej absurdalności, okazało się zaskakująco trafne. Istotnie „krew męczenników jest nasieniem Kościoła” − i było to niewytłumaczalne. Najwyraźniej ludziom nie wystarczały ziemskie przyjemności, bogactwo czy wysublimowane odpowiedzi filozofów. Pragnęli czegoś więcej, czegoś, co nadawałoby im wartość i sens ich życiu. Tylko coś, co było namacalną Prawdą i przekonaniem tak głębokim, że oddawano za nie życie, nadawało życiu wartość i sens.
Ci pierwsi uczniowie potrafili nawet modlić się za prześladujących ich rzymskich cesarzy, namiestników oraz żołnierzy, którzy ich zabijali. Dlaczegóż by nie wykorzystać tej wzorcowej lojalności wobec państwa, która wydawała się nierozerwalną cechą tej dziwnej religii?
Chrześcijanie byli uczciwymi, ciężko pracującymi ludźmi. Nie pili ani nie buntowali się przeciwko władzy. Zbrojne powstania i rebelie nie leżały w ich naturze. Cóż więc stało na przeszkodzie, aby dać im pełnię praw, przysługujących przecież i tak wielu różnorodnym, nawet najdziwniejszym kultom na obszarze Imperium? Można by wręcz liczyć na rozpowszechnienie się ich postawy i etyki pracy. W interesie Cesarstwa Rzymskiego leżało wręcz to, aby było w nim jak najwięcej chrześcijan. Nowa koncepcja polityczna była bardzo pragmatyczna, a jej urzeczywistnienia domagała się racja stanu.
Wcielając w czyn swoją strategię Konstantyn sam ogłosił się chrześcijaninem, chociaż nadal piastując godność Pontifex Maximus (Kapłan Najwyższy) pozostawał równocześnie głową starożytnego kolegium kapłańskiego cesarskiego Rzymu i przewodniczył najważniejszym pogańskim ceremoniom. Nie widział w tym żadnej sprzeczności, gdyż była to część jego obowiązków jako cesarza, a o jego przychylności dla nowej religii miało świadczyć udzielone chrześcijanom zezwolenie na budowę pierwszych kościołów. Świtała era tolerancji...
Uznawany za wcielenie bóstwa Imperator był zwierzchnikiem i najwyższym kapłanem oficjalnej religii Cesarstwa Rzymskiego. Wraz z formalnym uznaniem i zrównaniem w prawach z innymi religiami − chrześcijaństwo jak wszystkie inne kulty − zostało urzędowo podporządkowane cesarzowi. Jako zwierzchnik Kościoła chrześcijańskiego − Konstantyn do swojej imponującej tytulatury dołączył tytuł Vicarius Christi− Namiestnik Chrystusa, na takiej samej zasadzie jak wcześniej nazwał się Jovus − uosobieniem Jowisza.
Wydając się największym przyjacielem i dobroczyńcą chrześcijaństwa,
stał się jego niszczycielem.
Jezus odrzucił ofertę szatana, gdy ten obiecywał Mu władzę nad wszystkimi królestwami ziemi w zamian za złożony mu pokłon. Ale udręczony prześladowaniami Kościół nie miał dość siły i ulegając słabości przyjął tę propozycję, tyle że tym razem złożoną przez cesarza rzymskiego. Tak rozpoczęły się stulecia nazwane później przez reformatorów „niewolą babilońską” Kościoła.
Kiedy biskup Hippony Augustyn opisywał stan duchowy swoich wiernych, nie krył rozpaczy:
„Wielu też zobaczysz pijaków, chciwców, oszustów, graczy w kostki, cudzołożników, porubców [nierządników], świętokradców, noszących na sobie zawiązane odczyny, zaklinaczy, wróżbiarzy lub jakimkolwiek bezecnym kuglarstwom oddanych guślarzy. Zauważysz, że owe tłumy napełniają kościoły w dni świąteczne − chrześcijańskie, i że te same tłumy napełniają i teatry w dni uroczyste − pogańskie”.
Jednak dla wielu ludzi uważających siebie za chrześcijan była to bardzo pożądana zmiana, zamiast dotychczasowej pogardy i prześladowań − szacunek, autorytet i władza.
Wcześniej poważne traktowanie ewangelii i życie jej słowem narażało na szykany, a nawet śmierć. W takich warunkach nie było wielkiej potrzeby, aby martwić się o szczerość wiernych − cena wiary była wysoka, a sprawdzianem przekonań stawało się życie. Teraz jednak sytuacja wyglądała wręcz przeciwnie. Fałszywe wyznania wiary stawały się regułą, a nie wyjątkiem.
Fragment z książki D. Hunta „Jak blisko jesteśmy” czyli: Co proroctwa biblijne mówią na temat powtórnego przyjścia Pana Jezusa Chrystusa. Źródło: http://www.tiqva.pl/jak-blisko-jestesmy
Jakże potężne emocje musiały opanować uczniów, kiedy obserwowali swojego Pana znikającego w obłoku, a potem usłyszeli od aniołów obietnicę Jego powrotu na Górę Oliwną. Zapewne natychmiast przypomnieli sobie to, co Jezus powiedział im w czasie Ostatniej Wieczerzy, która z czasem nabierała dla nich coraz donioślejszej wagi. W tę noc, gdy Jezus został wydany, dał im przecież tę samą obietnicę: Przyjdę powtórnie - oznajmił.A jednak w tych zapowiedziach zaczynała się rysować pewna zastanawiająca sprzeczność.
Chrystus powiedział, że wraca teraz do domu Ojca,a po krótkim czasie przyjdzie znowu, aby również uczniów tam zabrać, i odtąd będą z Nim już na zawsze. A więc powróci w dokładnie określonym celu:i zabiorę was do siebie (J 14,3a). Do tego dodał, że zabierze ich do bardzo konkretnego miejsca, do domu Ojca, do nieba: abyście i wy byli tam, gdzie Ja jestem(J 14:3b). Te słowa były jasne i nie budziły żadnych wątpliwości.
A jednak mówiąc o powrocie Jezusa na Górę Oliwną aniołowie nie wspomnieli o zabieraniu kogokolwiek do nieba. Jeżeli to miałoby być właściwym celem Jego przyjścia, to aby go zrealizować, Jezus na pewno nie musiałby wracać dokładnie w to określone miejsce na przedmieściach Jerozolimy. Mógłby na przykład porwać swoich wiernych wysoko ponad ziemię na spotkanie z sobą w powietrzu. (To, że tak się istotnie stanie, Duch Święty miał objawić dopiero później ustami Pawła, który w chwili wniebowstąpienia Jezusa był wciąż jeszcze zaciekłym wrogiem Chrystusa i Jego Kościoła).
Prorok Zachariasz zapowiedział przed setkami lat, że kiedy stopy Mesjasza dotkną Góry Oliwnej, wraz z Nim przyjdą z nieba wszyscy święci (Za 14,5). Trudno zrozumieć te słowa inaczej niż w dosłownym ich sensie, a to znaczy wyraźnie, że zamiast brać kogokolwiek do nieba, Mesjasz powróci na Górę Oliwną, aby przynieść wybawienie otoczonemu przez wrogów Izraelowi. W kolejnych wersetach prorok twierdzi, że Mesjasz zniszczy armie najeźdźców, potem ustanowi swoje Tysiącletnie Królestwo i obejmie w nim rządy zasiadając na tronie Dawida w Jeruzalem.
Sprzeczność jest oczywista. Pojawienie się na ziemi Mesjasza, który przyjdzie po to, aby walczyć z narodami w czasie bitwy Armageddon, trudno pogodzić z obiecanym powrotem w celu zabrania kogokolwiek do nieba. Poza tym jeśli uczniowie mają razem z Mesjaszem rządzić światem z Jerozolimy, to dlaczego mieliby być wcześniej zabrani do nieba? Najwyraźniej do zrozumienia tego planu brakuje jeszcze kilku istotnych elementów.
Możemy się zastanawiać, czy uczniowie zauważali tę oczywistą sprzeczność, i czy starali się ją rozwiązać. Większość dzisiejszych chrześcijan wydaje się jej nawet nie dostrzegać, więc tym bardziej nie stara się zrozumieć jej przyczyn. Ale na chwilę odejdźmy nieco od głównego tematu.
Błogosławiona nadzieja
Obietnica Chrystusa była jednoznaczna: przyjdę powtórnie i zabiorę was do siebie, abyście i wy byli tam, gdzie Ja jestem (J 14,3). Już w pierwszej chwili po uniesieniu się Jezusa w górę te niepojęte wcześniej słowa tchnęły otuchę w oszołomionych uczniów. Uzyskali pewność, że ich zmartwychwstały Pan wkrótce powróci i zabierze ich do domu Ojca. Przecież powiedział: Nie zdążycie obejść miast Izraela, nim przyjdzie Syn Człowieczy (Mt 10,23). A to nie mogło przecież trwać długo.
Ze wstydem wspominając wcześniejsze upadki, chcieli udowodnić swojemu Mistrzowi, jak sprawnie potrafią wykonać powierzone im zadanie − może w kilka tygodni, a z pewnością nie dłużej niż w kilka miesięcy. Jezus polecił im czekać, aż ześle z nieba Ducha Świętego, który da im siłę, aby byli Jego świadkami. Im szybciej wykonają swoją misję, tym szybciej On powróci, aby zgodnie z obietnicą zabrać ich do domu Ojca.
Mając żywo w pamięci słowa Jezusa − przyjdę znowu− pierwsi chrześcijanie żarliwie oczekiwali Jego powrotu. Jezus powiedział im, że nie są z tego świata, ale że On ich wybrał z tego świata. Wkrótce Paweł napisze pod natchnieniem Ducha:
"Nasza bowiem ojczyzna jest w niebie. Stamtąd też jako Zbawcy wyczekujemy Pana naszego Jezusa Chrystusa, który przekształci nasze ciało poniżone na podobne do swego chwalebnego ciała." (Flp 3,20-21).
Obywatele nieba nie interesowali się tym światem. Nie należąc do niego z tęsknotą wyczekiwali, kiedy wreszcie znajdą się ze swoim Panem w wieczystym niebiańskim odpoczynku − w domu Ojca.
Pierwotny Kościół, nienawidzony, prześladowany i konsekwentnie zwalczany przez Imperium Rzymskie, znajdował ukojenie w niewzruszonej nadziei rychłego powrotu Chrystusa, który miał wyzwolić go od trudu życia i koszmaru cierpień. Paweł nazywał to oczekiwanie rychłego Pochwycenia błogosławioną nadzieją (por. Tt 2,13) i dla tych pierwszych wierzących, palonych ogniem,uczestników cierpień Chrystusowych (por. 1 P 4,12-13), było to naprawdę błogosławione przekonanie. Jak bardzo chcieli opuścić ten świat, aby być już z Nim na wieki.
Kiedy kolejne długie tygodnie przechodziły w lata, a lata w dekady i stulecia, większość z tych, którzy uważali się za wyznawców Chrystusa, zaczęła przywiązywać coraz mniej wagi do błogosławionej nadziei. Obietnica powrotu Chrystusa została wpierw podana w wątpliwość, potem zaczęto zmieniać jej sens, aż w końcu zapomniano o niej zupełnie. Ostatecznie została całkowicie zagubiona pośród labiryntu nowych interpretacji i krzewiących się wszędzie herezji.
Zmieniały się warunki społeczno - polityczne i postawy ludzi. Koncepcja niebiańskiego obywatelstwa jawiła się jako zbyt nieokreślona i mało konkretna, aby przywiązywać do niej jakąś wagę. Zaistniała potrzeba czegoś znacznie bardziej namacalnego. Pozycja kogoś pogardzanego, nienawidzonego, prześladowanego i zabijanego jak Chrystus przestała się już wiązać z prawdziwym chrześcijaństwem. Przecież świat miał mimo wszystko coś do zaoferowania. Kościół mógł nawet pokusić się o władzę polityczną i pod nieobecność swego Pana zmienić ten świat. Większa tolerancja i otwartość na poglądy szerokich rzesz społeczeństwa mogła wręcz przybliżyć tym poganom ewangelię − zwłaszcza gdy zobaczą, że wiara w Chrystusa nie wiąże się już z prześladowaniami ani ze zmianą dotychczasowego sposobu życia
Pierwszy Vicarius Christi (Zastępca Chrystusa)
Narastające powoli odstępstwo osiągnęło niewyobrażalne dotąd rozmiary wraz z dojściem do władzy nowego imperatora pod koniec 312 roku n.e. Został nim błyskotliwy dowódca i strateg wojskowy imieniem Konstantyn. Był on też genialnym politykiem i organizatorem. Właśnie zakończyły się najkrwawsze w dziejach prześladowania chrześcijan, zapoczątkowane edyktem Dioklecjana, i nowy władca stanął wobec zadziwiającego faktu, że mimo prawie trzech stuleci wysiłków cała potęga Imperium Rzymskiego nie zdołała zniszczyć tej dziwnej sekty. Jak na ironię, rozpowszechniła się ona tak bardzo, że już prawie dziesięć procent obywateli cesarstwa znajdowało się pod jej wpływem.
Przedziwne twierdzenie Tertuliana, mimo całej swej absurdalności, okazało się zaskakująco trafne. Istotnie „krew męczenników jest nasieniem Kościoła” − i było to niewytłumaczalne. Najwyraźniej ludziom nie wystarczały ziemskie przyjemności, bogactwo czy wysublimowane odpowiedzi filozofów. Pragnęli czegoś więcej, czegoś, co nadawałoby im wartość i sens ich życiu. Tylko coś, co było namacalną Prawdą i przekonaniem tak głębokim, że oddawano za nie życie, nadawało życiu wartość i sens.
Ci pierwsi uczniowie potrafili nawet modlić się za prześladujących ich rzymskich cesarzy, namiestników oraz żołnierzy, którzy ich zabijali. Dlaczegóż by nie wykorzystać tej wzorcowej lojalności wobec państwa, która wydawała się nierozerwalną cechą tej dziwnej religii?
Chrześcijanie byli uczciwymi, ciężko pracującymi ludźmi. Nie pili ani nie buntowali się przeciwko władzy. Zbrojne powstania i rebelie nie leżały w ich naturze. Cóż więc stało na przeszkodzie, aby dać im pełnię praw, przysługujących przecież i tak wielu różnorodnym, nawet najdziwniejszym kultom na obszarze Imperium? Można by wręcz liczyć na rozpowszechnienie się ich postawy i etyki pracy. W interesie Cesarstwa Rzymskiego leżało wręcz to, aby było w nim jak najwięcej chrześcijan. Nowa koncepcja polityczna była bardzo pragmatyczna, a jej urzeczywistnienia domagała się racja stanu.
Wcielając w czyn swoją strategię Konstantyn sam ogłosił się chrześcijaninem, chociaż nadal piastując godność Pontifex Maximus (Kapłan Najwyższy) pozostawał równocześnie głową starożytnego kolegium kapłańskiego cesarskiego Rzymu i przewodniczył najważniejszym pogańskim ceremoniom. Nie widział w tym żadnej sprzeczności, gdyż była to część jego obowiązków jako cesarza, a o jego przychylności dla nowej religii miało świadczyć udzielone chrześcijanom zezwolenie na budowę pierwszych kościołów. Świtała era tolerancji...
Uznawany za wcielenie bóstwa Imperator był zwierzchnikiem i najwyższym kapłanem oficjalnej religii Cesarstwa Rzymskiego. Wraz z formalnym uznaniem i zrównaniem w prawach z innymi religiami − chrześcijaństwo jak wszystkie inne kulty − zostało urzędowo podporządkowane cesarzowi. Jako zwierzchnik Kościoła chrześcijańskiego − Konstantyn do swojej imponującej tytulatury dołączył tytuł Vicarius Christi− Namiestnik Chrystusa, na takiej samej zasadzie jak wcześniej nazwał się Jovus − uosobieniem Jowisza.
Wydając się największym przyjacielem i dobroczyńcą chrześcijaństwa,
stał się jego niszczycielem.
Jezus odrzucił ofertę szatana, gdy ten obiecywał Mu władzę nad wszystkimi królestwami ziemi w zamian za złożony mu pokłon. Ale udręczony prześladowaniami Kościół nie miał dość siły i ulegając słabości przyjął tę propozycję, tyle że tym razem złożoną przez cesarza rzymskiego. Tak rozpoczęły się stulecia nazwane później przez reformatorów „niewolą babilońską” Kościoła.
Kiedy biskup Hippony Augustyn opisywał stan duchowy swoich wiernych, nie krył rozpaczy:
„Wielu też zobaczysz pijaków, chciwców, oszustów, graczy w kostki, cudzołożników, porubców [nierządników], świętokradców, noszących na sobie zawiązane odczyny, zaklinaczy, wróżbiarzy lub jakimkolwiek bezecnym kuglarstwom oddanych guślarzy. Zauważysz, że owe tłumy napełniają kościoły w dni świąteczne − chrześcijańskie, i że te same tłumy napełniają i teatry w dni uroczyste − pogańskie”.
Jednak dla wielu ludzi uważających siebie za chrześcijan była to bardzo pożądana zmiana, zamiast dotychczasowej pogardy i prześladowań − szacunek, autorytet i władza.
Wcześniej poważne traktowanie ewangelii i życie jej słowem narażało na szykany, a nawet śmierć. W takich warunkach nie było wielkiej potrzeby, aby martwić się o szczerość wiernych − cena wiary była wysoka, a sprawdzianem przekonań stawało się życie. Teraz jednak sytuacja wyglądała wręcz przeciwnie. Fałszywe wyznania wiary stawały się regułą, a nie wyjątkiem.
Fragment z książki D. Hunta „Jak blisko jesteśmy” czyli: Co proroctwa biblijne mówią na temat powtórnego przyjścia Pana Jezusa Chrystusa. Źródło: http://www.tiqva.pl/jak-blisko-jestesmy
Komentarze
Prześlij komentarz