Egzegetyczny analfabetyzm

Wypełnia się dziś ostrzeżenie apostoła Pawła, iż w dniach poprzedzających powrót Chrystusa zdrowa nauka zostanie wzgardzona, a na jej miejscu praktykujący chrześcijanie postawią baśnie. W publikacjach i kazaniach chrześcijańskich maleje zawartość treści biblijnej, a rośnie zawartość treści humanistycznej. Wiele osób uważanych za czołowych obrońców wiary podkopuje jej podwaliny, lecz angażując się w ten zgubny proces zazwyczaj stanowczo i szczerze utrzymuje, że to, czego naucza, jest „biblijne”.

Jak mogło dojść do takiego zafałszowania prawdy? Stało się to wskutek subtelnej redefinicji. Otóż słowo „biblijne” oznaczało dotąd, iż dana nauka została wywiedziona z Pisma; dziś natomiast oznacza, iż mogła ona być wywiedziona skądkolwiek, byle tylko można jakoś zinterpretować ją bez zaprzeczania Pismu. Zatem wbrew stanowisku Biblii ona sama i Chrystus - Żywe Słowo - nie są już dziś uważani za „Prawdę”. Natomiast w duchu pojemnego hasła: „Wszelka prawda jest Bożą prawdą” Pismo Święte uchodzi dziś za zaledwie jeden z wielu składników recepty na szczęście, którą tak długo można uzupełniać wszelkimi dodatkami, jak długo mieszanka taka smakuje mniej więcej „biblijnie”. Wskutek tego wierzący tracą swój smak - i apetyt na Prawdę.

Coraz szybsza erozja duchowego rozeznania wynika z tego, że egzegeza Pisma popadła w niełaskę, zarówno wśród pasterzy, jak i owiec. Za to łechce się uszy humanistycznymi koncepcjami, rzekomo niezbędnymi i pomocnymi w uzupełnianiu Słowa Bożego - i to pomimo iż ono samo twierdzi, że jest kompletne i wystarczające. „Uzupełnienia” te nie są jednak bynajmniej pomocne, pozwalają za to w przemyślny sposób reinterpretować Pismo. Nowe pokolenie dojrzewa na gruncie „chrześcijaństwa”, którego podwaliny zostały bez jego wiedzy wzruszone.

Oto przykład: Jezus nakazał uczniom: „Szukajcie najpierw Królestwa Bożego i sprawiedliwości jego, a wszystko inne [pożywienie, ubranie, schronienie] będzie wam dodane” (Mt 6,25-33; BW).

Tymczasem od psychologii humanistycznej, uważanej dziś za prawowierne źródło objawienia (wedle hasła: „Wszelka prawda jest Bożą prawdą”), zapożyczyli tzw. psycholodzy chrześcijańscy inny mit: „hierarchię potrzeb” Abrahama Maslowa. Według niej fizyczne potrzeby człowieka, jak pożywienie, ubranie i schronienie, muszą być zaspokojone najpierw, później tzw. potrzeby psychologiczne, a na końcu potrzeby duchowe. Choć powyższe przykazanie Chrystusa zostaje tu ewidentnie postawione na głowie, to jednak teoria Maslowa i jej pochodne przesączyły się już do poselstwa wielu przywódców kościoła i często grają pierwsze skrzypce w ewangelizacji. Egzegezę biblijną porzucono więc na rzecz nowego „źródła prawdy”.

Weźmy inny przykład. Apostoł Paweł z powagą ostrzega: „...w dniach ostatecznych nastaną trudne czasy. Ludzie bowiem będą samolubni...” (2 Tm 3,1-2; BG podaje wyraziściej: „sami siebie miłujący”). Potem następuje lista innych grzechów, które charakteryzują szczególnie nasze czasy, a wszystkie mają korzeń w miłości własnej. Chrześcijańscy psychologowie zapożyczyli jednak z psychologii humanistycznej jeszcze inny mit: że miłość własna (wraz z towarzyszącymi jej poczuciem własnej wartości i znaczenia, samoakceptacją itd.) to zasadniczy składnik „zdrowia psychicznego”. Tak więc nie nadmierna miłość własna, ale jej brak leży u źródła grzechów wyliczonych wersetach 2-4. Grzechy te redefiniuje się zresztą ostatnio jako „zaburzenia w zachowaniu”, wymagające nowo odkrytych „rozwiązań psychologicznych”.

Mit popularnej psychologii, zaszczepiony w kościele przez przywódców o nieskazitelnej dotąd reputacji, stał się dziś powszechny w skali całego kościoła. Aż dziw, że Paweł nie napisał: „W dniach ostatecznych nastaną trudne czasy. Ludzie bowiem będą nienawidzić siebie samego, a wskutek tego będą musieli poddawać się terapiom i uczęszczać na seminaria, aby nauczyć się właściwie kochać siebie...” Tak właśnie trzeba by zniekształcić tekst biblijny, by móc wyprowadzić z niego baśń o kochaniu siebie samego i poczuciu własnej wartości. Pomimo to twierdzi się, że baśń ta daje się z Pismem pogodzić.

Akceptując psychologiczny mit o braku miłości własnej jako głównym problemie człowieka uznajemy, że wypowiedź Chrystusa: „Miłuj bliźniego swego jak siebie samego” wymaga reinterpretacji w postaci przykazania, abyśmy miłowali samego siebie. Dlaczego zatem Chrystus nakazał, abyśmy miłowali bliźnich tak, jak miłujemy samego siebie, skoro nie dostaje nam miłości własnej? To ewidentne przeoczenie Jezusa jest dziś korygowane przez książki i rozmaite kursy, uczące jak przede wszystkim kochać własne ja (dopiero to ma nam pozwolić wypełnić Jego nakaz).

Tymczasem prosta egzegeza tego nakazu Chrystusa: „Miłuj bliźniego jak siebie samego” pozwala wyprowadzić z Pisma następujące wnioski:

(1) oczywiste jest, iż kochamy samych siebie, w przeciwnym razie przykazanie to nie miałoby sensu;
(2) potwierdza to ustęp Ef 5,29 („nikt nigdy ciała swego nie miał w nienawiści, ale je żywi i pielęgnuje”), a dowodzi tego bezsprzeczny fakt, iż żywimy się, odziewamy i dbamy o siebie oraz dążymy do zaspokojenia naszych pragnień;
(3) otrzymujemy zatem polecenie miłowania bliźnich w ten sam sposób, tj. dbając o nich tak, jak dbamy o samego siebie;
(4) obowiązujący charakter tego przykazania wskazuje, iż nie tyle nie dostaje nam miłości własnej, co raczej problemem jest jej nadmiar, co sprawia, iż jesteśmy samolubni i zaniedbujemy innych.

Właśnie ową koncentrację na własnej osobie pragnie z nas Chrystus wyrugować. Taka od blisko 2000 lat była logiczna interpretacja tego fragmentu - póki za obowiązujące źródło „Bożej prawdy” nie uznano psychologii humanistycznej. Ta właśnie miłość do siebie samego ma według apostoła Pawła szczególnie charakteryzować ludzi w dniach ostatecznych - i od niej to Chrystus przyszedł nas wyzwolić przez swój krzyż.

Fragment pochodzi z artykułu "Słowo żywe ostrzejsze niż miecz" ze strony
http://www.tiqva.pl/zdrowa-nauka/73-sowo-ywe-ostrzejsze-ni-miecz-

Komentarze

Popularne posty